środa, 8 września 2010

Hej przygodo!



Wysiadając w Żywcu byłam rozczarowana brakiem wysokich szczytów. Jadąc widziałam jezioro z żaglówkami, widziałam górki, ale nigdzie zachęcającego do wspinaczki szczytu.

Uwielbiam góry  - z racji tego kupiłam jeszcze przed wyjazdem przewodnik po Beskidzie Żywieckim z silnym postanowieniem, że będę po górach chodzić. Z racji trybu pracy – od poniedziałku do piątku od 9 do 15, czy 16 – moja możliwość pieszych, długich wędrówek musiała ograniczyć się do wolnych weekendów. Ale że tutaj w jedną sobotę miał być piknik lotniczy, potem był wypad do Bielska, a do tego to jeszcze przez cały tydzień wiało, padało i nic nie chciało się robić.

A przewodnik leżał i czekał. Aż do ostatniego piątku, kiedy przyjechała Monika – kontynuując nasza dwuletnią tradycję, w piątek wieczorem usiadłyśmy i wybrałyśmy trasę. Najpierw było ambitnie – Babia Góra – najwyższy szczyt, ciekawa trasa – było jedno „ale” – trasa była ok. 8-godzinna – a do tego trzeba było jeszcze doliczyć dojazd i powrót, a godzina 7 rano to nie jest dobra pora na pobudkę, kiedy masz wolny weekend...

Koniec końców, po przeszukaniu Internetu w celu odnalezienia godzin odjazdów busów, albo PKS-ów zdecydowałyśmy się na rozpoczęcie i zakończenie swojej wędrówki w Korbielowie. Miałyśmy zdobyć Pilsko.


No i wyruszyłyśmy. Z „Tymbarkiem” w ręku i mapą wsiadłyśmy do autobusu. Prognozy były dobre – nie padło, gdzie nie gdzie nawet można było dostrzec kawałek błękitnego nieba – idziemy!

My, jak to my – nawet z przewodnikiem i mapą w ręku już na samym początku się zgubiłyśmy – zamiast skręcić w prawo, poszłyśmy prosto – potem żeby już się nie wracać poszłyśmy inną drogą – ile dodatkowo przeszłyśmy? To akurat nie było istotne, albo przynajmniej wtedy nie było istotne. W czasie wspinaczki obiecałyśmy sobie, że po powrocie do Warszawy zabieramy się za swoją kondycję! Nie wiem – basen, fitness, taniec – cokolwiek, bo tak dalej być nie może!

Szłyśmy, podziwiałyśmy przyrodę i robiłyśmy zdjęcia. Było super. Do czasu, aż… Aż zaczęło padać – początkowo drobne pojedyncze kropelki. Najpierw na nos, potem na policzek, powiekę i okulary. Jednak idziemy dalej. Kropli jednak coraz więcej – trzeba było założyć kurtkę  - ale wspinaczka trwała dalej. Gdy doszłyśmy do granicy polsko-słowackie już naprawdę padało. Poza tym presja czasu stawała się coraz istotniejsza bo miałyśmy tylko ok. 3 godzin, żeby zejść na dół i złapać bus do Żywca. Prawie biegnąc dotarłyśmy na sam szczyt, gdzie stał ołtarz i dwa krzyże – widoków nie było już prawie żadnych, bo wszystko przysłoniło ciężkie, deszczowe chmury. Aparat schowałam  do plecaka, a my skierowałyśmy się na czarną trasę, która powrotem doprowadziła nas do Hali Miziowej.

Wyciągnęłam nawet swój niebieski foliowy płaszcz, bo sytuacja stawała się coraz bardziej nieprzyjemna. Z Hali najpierw szlak żółty, potem czarny, a na koniec niebieski. Do tego deszcz, śliskie skały, błoto po kostki (efekt rozjeżdżonych polnych dróżek) i oczywiście CZAS! Biorąc pod uwagę tempo, w którym pokonywałyśmy trasę dobrze, że nie połamałyśmy sobie nóg.

A i zgubienie szlaku – to jest obowiązkowy punkt naszych górskich wypraw – najpierw zamiast skręcić poszłyśmy prosto, potem zamiast skręcić w lewo poszłyśmy w prawo i to 50 minut przed odjazdem busa…
W lesie panika – gdzie są znaczki? Gdy nie zobaczyłyśmy żadnego szybko wyszłyśmy. Może trzeba wejść na górę? Nie, nie – tu tez nic nie ma. Trzeba zapytać! Dobrze, że akurat było kogo… Okazało się że wystarczyło spojrzeć w drogą stronę – była i droga, i znaczki szlaku też..

Mokre, zmęczone i głodne wróciłyśmy do Żywca.

Ale było warto.

























Brak komentarzy:

Prześlij komentarz